Relacja z rejsu Biograd-Wenecja-Biograd
14 12 2023
Zgodnie z radosną, świecką tradycją koniec sezonu żeglarskiego na Adriatyku zamykamy rejsem na trasie Biograd-Wenecja-Biograd organizowanym przez PUNT. W tej edycji 10-dniowej wyprawy wzięły udział dwa jachty: 47-stopowa Delphia Jam Session zarządzana przez moją skromną osobę oraz 46-stopowa Bavaria Summer Jazz prowadzona przez doświadczonego żeglarza i instruktora, Grzegorza Proszowskiego.
Co znajdziesz w tym artykule:
sobota, 21 października – zaokrętowanie
Z racji tego, że dosłownie i w przenośni załogi zjeżdżały się z całego świata, różnymi środkami transportu i o różnych porach pierwszy dzień – sobotę, poświęciliśmy na sprawy organizacyjne. Udało się bez pośpiechu zrobić zakupy, zapoznać z jachtem oraz jachtowymi urządzeniami. Był czas na omówienie zasad bezpieczeństwa, skompletowanie i dopasowanie pasów asekuracyjnych oraz kamizelek ratunkowych. Kiedy już obydwie załogi były po tych niezbyt fascynujących, ale niezbędnych, punktach programu udaliśmy się wieczorem na kolację integracyjną. Biograd jako miasteczko daje duży wybór miejsc, gdzie można skosztować chorwackiej kuchni. Jest tutaj sporo większych i mniejszych sklepów spożywczych, jest również targ rybny. Da się żyć. Kolacja była znakomita. Próbowaliśmy poznać, zapamiętać swoje imiona, co w osiemnastoosobowej gromadzie nie było łatwym zadaniem.
niedziela, 22 października – kierunek Mali Losinj
Z jednej strony zakładana trasa wymaga pewnej dyscypliny podróży, tak aby nie zabrakło czasu na zamkniecie pętli Biograd-Wenecja-Biograd, z drugiej zaś nie pływamy za karę, więc godzinę startu określiliśmy jako najbliższą godzinie dziewiątej rano, aby po przebudzeniu spokojnie zjeść śniadanie i dokupić pieczywo. Rzeczywiście parę minut po dziewiątej obydwa jachty opuściły główki portu i skierowały się na północ.
Według prognoz pogody tego dnia skazani byliśmy na motorowodniactwo. Kanał Pašmanski, brak fali, brak wiatru – dobra okazja, żeby sprawdzić i poznać, jak jachty manewrują na silnikach. Nie tylko zatem przesuwaliśmy się ku celowi, ale także sprawdziliśmy, kreśląc ósemki, jak jacht radzi sobie przy silnikowych manewrach wstecz. Sprawdziliśmy, które skręty jachty „bardziej lubią”, jaka jest inercja przy hamowaniu. Taki silnikowy dzień to dobra okazja, by się troszkę poznać, pogadać o doświadczeniach żeglarskich, „o życiu” czy choćby o upodobaniach kulinarnych. Skoro silnik, jest sposobność, by pokonać dłuższy może niż standardowy odcinek trasy.
Trasa trasą, ale należało się zaprzyjaźnić z morzem. Jednakże zanim przyszło nam sprawdzić temperaturę Adriatyku, odwiedziły nas po raz pierwszy delfiny. Nie były nazbyt towarzyskie, ale pozwoliły przez parę chwil nacieszyć się widokiem pojawiających się i znikających grzbietów.
Na miejsce morskiej kąpieli wybraliśmy płyciznę u szczytu Długiego Otoku. Znajduje się tam tuż pod powierzchnią wody wrak włoskiego stateczku handlowego. Doskonałe miejsce do snorkelowania – nie tylko wspaniałe widoki, ale i trochę adrenaliny oraz wysiłku. Zdarzają się tam prądy, które czynią powrót wpław na jacht sporym wyzwaniem. Po kąpieli kontynuowaliśmy naszą motorowodną, niedzielną wycieczkę. Przepłynęliśmy od zachodu, od strony otwartego morza wyspy Molat, Ist. Dla urozmaicenia widoków przed wyspą Skarda przeszliśmy na jej wschodnią stronę.
Jesienne pływanie to krótki dzień, a zatem mamy dodatkową atrakcję – „pływanie nocne” już po południu. Dzięki temu, każdy kto szuka nowych doświadczeń, wprawy w nawigowaniu „na światełka”, ma taką okazję bez zarywania prawdziwych nocek! Po zmroku przepłynęliśmy poznawczo, badawczo cieśninę między wyspami Ilowik i Świętego Piotra. Upewniliśmy się, że wciąż wystawione są bojki cumownicze. Mogliśmy tam osiąść na noc, ale to był nasz plan B, a może nawet C. Ponieważ wszyscy byli w nastrojach bojowych, popłynęliśmy dalej.
Około godz. 21:00 cumowaliśmy w Malij Losinij przy pływających pomostach miejskiej mariny. Miasteczko urokliwe, latem tętniące życiem i gwarem kawiarnianych rozmów oraz muzyką, przywitało nas kompletną ciszą i spokojem. Na wyspie najwyraźniej sezon został już uznany za zakończony. Nie powstrzymało nas to przed spacerem wokół zatoki, ale to była jedyna „wyjściowa atrakcja tego wieczoru”.
poniedziałek, 23 października – docieramy do Puli
Nie mogliśmy się powstrzymać – poniedziałkowy poranek, ciepły, słoneczny i bezwietrzny, pusta marina oraz szeroko rozstawione pomosty to dobry moment, by poćwiczyć manewry portowe. Potrenowaliśmy ponad godzinkę – Jam Session dochodzenie longside, odchodzenie na szpringach rufowych, dziobowych, natomiast Grzesiek z ekipą postawili na trening podejścia rufą do pomostu. Kiedy wszyscy bliscy już byli level master, ruszyliśmy w dalszą podróż.
Warunki były zmienne, trochę wiatru i okazji do pożeglowania, trochę momentów, gdy słabło i trzeba się było posiłkować silnikiem. Super się pływa z ludźmi, którzy garną się do steru, do doświadczania, eksperymentowania, a jesienne rejsy przyciągają takich właśnie żeglarzy, liczących na „coś więcej” niż chilloutowy, chorwacki jachting.
Po dopłynięciu do półwyspu Istria, korzystając z ostatnich promieni przed zachodem słońca, przystanęliśmy na chwilkę w zatoczce Cintinera w pobliżu Verudy, żeby się upewnić, iż kąpiel w morzu z końcem października to już pomału zabawa dla twardzieli. Było rześko. Do ACI mariny w Puli wpływaliśmy już na nocną modłę, po zachodzie słońca.
O ile w Malij Losinij marinero objawił się dopiero o poranku, żeby skasować nas za postój, o tyle w Puli po zgłoszeniu przez radio chęci zacumowania dwóch jachtów, dwóch dżentelmenów z obsługi pomogło nam oddać cumy, odebrać mooring. Pula to relatywnie duże miasto, tutaj życie tętni nawet jesienią. Ponadto moc przyciągania przez starożytne zabytki robi swoje.
Doskonale zachowane Amfiteatr, Świątynia Augusta, Łuk Sergiusza. Byliśmy, obejrzeliśmy, pozachwycaliśmy się, a więc zasłużyliśmy na doskonałą kolację w polecanej przez marinero i taksówkarzy Pizzerii Jupiter. Pizza w nazwie może być myląca, bo w menu znajdziemy całą gamę chorwackich przysmaków.
wtorek, 24 października – witamy Umag
Ponieważ na wtorek zaplanowaliśmy dotarcie do Umag, jako optymalnego punktu startu do Wenecji, uznaliśmy, że z racji relatywnie niewielki odległości do pokonania, możemy sobie pozwolić na skorzystanie z lądowych atrakcji turystycznych. Dyscypliny klubowej nie było, można wybrać między zwiedzaniem Muzeum Amfiteatru, odwiedzinami w Akwarium lub słodkim nicnierobieniem w okolicznych kafejkach.
Akwarium usytuowane w Verudzie jest naprawdę godne polecenia. Urządzone w austro-węgierskiej XIX wiecznej twierdzy, budzi podziw i robi wrażenie. Zgromadzono tam przedstawicieli „wszystkich” gatunków fauny morskiej występującej w Adriatyku! Warto odwiedzić to miejsce nie raz i nie dwa razy.
Z mariny wypłynęliśmy około godz. 13:00. Słońce nas opuściło, ale za to zaczęło wiać, i to całkiem sporo. Zrobiło się w podstawie 7 B, porywy zanotowaliśmy nawet 38 węzłów, wybudowała się spora fala. Ale ponieważ płynęliśmy baksztagowo, było całkiem sympatycznie, energetycznie. Na zrefowanych żaglach śmigaliśmy 7-8 węzłów, trzeba było tylko nie dać się wywozić rufą na rosnącej z godziny na godzinę fali. Gdyby nie to, że często towarzyszył nam w tym dniu, a potem nocy deszcz, byłoby cudownie, a tak było jedynie fantastycznie.
Uznaliśmy w drodze, że należy nam się krótki odpoczynek i trochę lądowych atrakcji. Na nasz pit stop wybraliśmy Rovinij. Wymyśliliśmy sprytny plan, by na godzinę, dwie, stanąć przy betonowej kei na wschód od starego miasta. Do niedawna była to keja odpraw granicznych, która po wejściu Chorwacji do strefy Schoengen straciła swoją urzędową funkcję.
Po wejściu do zatoki już zrobiło się miło, bo fala zgasła, a przy wytypowanej przez nas kei dojrzeliśmy przez lornetkę miejsca akurat na dwa jachty „z okładem”. Chwilę później, Jam Session, a zaraz po nim Summer Jazz stały bezpiecznie longside, chronione przed wiatrem i falą. Już, już mieliśmy ruszać na szybką wyprawę do miasta, gdy do zatoki wpłyną, nie do wiary, stateczek wycieczkowy. Nasza intuicja, a jeszcze bardziej nerwowe sygnały dźwiękowe wydawane przez nadpływających podpowiedziały, że musimy zwolnić miejsce, że nie jesteśmy tu mile widziani. Szybko, sprawnie, odeszliśmy od kei.
Mieliśmy plan „B” i nie zawahaliśmy się go użyć. Stanęliśmy po zachodniej stronie miasta, przy miejskiej kei, gdzie staje się troszkę jakby po mazursku. Dziób zapięty do bojki, rufa cumami do betonowego nabrzeża. Siąpiący deszcz, ciemności pochmurnego nieba, nie sprzyjały eksplorowaniu miasta.
Po krótkim postoju ruszyliśmy w dalszą drogę. Do Umag dopłynęliśmy około godziny pierwszej w nocy. Zagadaliśmy UKF-ką do ACI Mariny i jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że marina jest pełna i nas nie przyjmie. Najwyraźniej trafiliśmy na jakiś event żeglarski. Jesień to sezon na regaty: a to chorwackich jacht-klubowiczów, a to polskich budowlańców, a to czeskich miłośników Karlovacko… Najwyraźniej jakieś zacne tego typu grono pozbawiło nas nadziei na gorący prysznic i podpięcie do prądu. Pozostały nam bojki.
Było trochę „zabawy”, gdyż wiatr niewiele słabszy niż na otwartym morzu, a i fala, choć rozbita, mała i postrzępiona, to dawała w kość. Co do snu w takich warunkach – zdania były podzielone. Wyspani mniej czy więcej ruszyliśmy rano w stronę Wenecji. Nasz cel to Marina Święta Helena!
środa, 25 października – Wenecja zdobyta
Żegluga do Wenecji przebiegała bardzo spokojnie i ze zmiennym szczęściem. Zmiennym – jeśli traktować sprzyjający wiatr jako szczęście. Naprzemiennie płynęliśmy samymi siłami natury oraz wspomagani diesel grotem. Załoga podzielona na wachty doskonale poradziła sobie z urozmaiconą, jeśli chodzi o warunki, żeglugą. Czy była zadowolona z siebie i czasu spędzonego za sterem? – trzeba by zapytać każdego indywidualnie, najlepiej używając wariografu, bo pytani odpowiadali, że było suuuper.
U wrót Wenecji znaleźliśmy się w środowe popołudnie. O tej porze roku w marinach nie ma przesadnego tłoku. Nie rezerwując wcześniej i nie uprzedzając telefonicznie, bez problemu dostaliśmy sąsiadujące miejsca między dalbami mariny Święta Helena.
Mieliśmy przed sobą 24 godziny w magicznej Wenecji. Ponieważ spacer kilkunastoosobową grupą łatwo może taką magię zabić, zdaliśmy się na wolność wyboru, przypadek, porywy serca 🙂 Każdy wybrał swój styl, swoje kierunki zwiedzania.
Próbowaliśmy jedynie skoordynować czas posiłku, oczywiście posiłku w jakiejś uroczej, godnej naszych delikatnych podniebień restauracji. Troszkę minęliśmy się z optymistyczną ideą kolacji na osiemnaście krzeseł, ale mniejszymi i większymi grupkami zasililiśmy wenecki przemysł gastronomiczny. Wieczór zwieńczony został spacerami w podgrupach. Ponieważ niektóre ze spacerów ewoluowały w stronę degustacji zacnych trunków, informacje o szalonej imprezie w pobliżu lotniska i szybkości weneckich taksówek wodnych należy uznać za niepotwierdzone i niejasne plotki.
czwartek, 26 października – postój w Chioggia
Nazajutrz również kierowaliśmy się ideami wolnościowymi. Do południa niektórzy poleniuchowali, inni obejrzeli Plac św. Marka w świetle porannym, ktoś kupił pamiątki, ktoś próbował kupić zacne wina. Gościnne „progi” Pani Heleny opuściliśmy koło południa. Nie potrafiliśmy sobie odmówić rundy honorowej jachtem w stronę Placu św. Marka, z nawrotką przy Marinie św. Jerzego.
Ruch statków, styl pływania, prędkości marszowe lokalesów robią wrażenie. Trzeba być czujnym jak ważka, żeby nie dać się rozjechać. Przeżyliśmy, i w jednym kawałku oraz dobrych humorach ruszyliśmy w drogę do Chioggii! O ile na trasie Umag-Wenecja wiatru było niewiele, o tyle w drodze do Chioggii – zero. Tafla wody jak w jeziorze w bezwietrzny dzień.
Naszemu krótkiemu przejściu z Wenecji do „Małej Wenecji” towarzyszyły nieliczne atrakcje, związane z przecinaniem ruty statków wchodzących i wychodzących do/z Porto Di Malamocco. Odwiedzając kilkukrotnie Chioggię, zwykle cumowałem w Marinie Święta Felicja. Spacer z tej mariny do centrum życia turystycznego to około dwadzieścia minut. Pomyślałem zatem, że może warto przetestować klubową marinę, która robiła wrażenie położonej w centrum. Robiła, jeśli nie przeanalizowało się mapki sąsiadujących kanałów. Okazało się, że czas dotarcia do… jest może kilka minut krótszy niż od strony Felicji.
Pierwszą, nielichą, a na pewno absorbującą, atrakcją okazało się uzyskanie prądu i wody z mieszczących się na pomostach smart-słupów. Praca zespołowa kilku osób, obecność w zespole informatyka, biegła znajomość włoskiego plus konsultacje online z panią z recepcji pozwoliły uporać się z tematem w dwadzieścia minut. W Chioggi przyjęliśmy podobny model organizacyjny jak w Wenecji, czyli aktywności w podgrupach. Zwiedzanie, zakupy, uroki pryszniców.
Miasteczko posiada wiele cech Wenecji i jedną istotną, której nie ma Wenecja – życie, prawdziwe i codzienne. Tutaj dzieci chodzą do szkoły, ludzie wracają z pracy, żony kłócą się z mężami, lokalesi chodzą na zakupy i piją kawę w kafejkach. Są samochody, rowery. Jak dla mnie to atut. Podsumowaniem dnia było wspólne dwuzałogowe biesiadowanie w najlepszej, jak wieść gminna niesie, pizzerii w mieście.
piątek, 27 października – czas na powrót
Rano okazało się, że wypłynięcie z Chioggi w niewielkim stopniu związane będzie z naszą wolą, a bardziej z terminem otwarcia zapór systemu MOSE, chroniących Lagunę Wenecką przed, związaną przeważnie z warunkami pogodowymi, wysoką wodą na Adriatyku. Postanowiliśmy się nie stresować, przyjęliśmy opcję awaryjną pozostania jeszcze jedną noc, gdyby przyszła konieczność zapłacenia za kolejną dobę w marinie.
Tak czy inaczej, mieliśmy znowu kilka godzin, w których mogliśmy swoją uwagę poświęcić Chioggi. W miasteczku jest doskonale zaopatrzony targ rybny. Są kanały, urokliwe uliczki, mosty i place. Na pewno trzeba odwiedzić katedrę Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i sąsiadującą ponad 64 m dzwonnicę. „Obowiązkowo” spacer wzdłuż kanału Vena. A widoki z mostów ponad kanałami – bajeczka.
Około godz. 14:00 zgromadziliśmy się na swoich łódkach. Relacja, to nie kryminał, nie ma co budować napięcia, zapory zostały opuszczone o 15:00 – droga wolna. Droga wolna, ale wiatr wiał fest. W marinie w porywach 26-28 węzłów. Trzeba było się chwilę skupić przy wychodzeniu na otwartą wodę, żeby nie zostać bohaterami Youtube. Poszło całkiem zgrabnie, przy baksztagowym wietrze opuściliśmy lagunę. Wiało wspaniale, fala początkowo była umiarkowana, żegluga była bardzo sympatyczna, sporo słońca. Wstępnie przyjęliśmy założenie, że z racji korzystnych warunków spróbujemy za cel obrać Verudę, marinę Verudę koło Puli.
Wraz z nastającym mrokiem, oddalaniem się od włoskiego wybrzeża fala budowała się, by w nocy osiągnąć wysokość około 4 m. Wiatr wiejący ponad 30 węzłów, w porywach do 40, sprawiał, że pędziliśmy między 7 a 9 węzłów, jeszcze szybciej chwilowo przy zjazdach z fali. Żegluga była o tyle wymagająca, że wysoka fala wywoziła nam rufę. W dzień jest szersze, większe pole widzenia, więcej punktów odniesienia, a w nocy tego brakuje, dlatego nocna jazda wymaga większego skupienia, czujności, bo niekontrolowany zwrot przez rufę to nie to, co tygryski lubią najbardziej.
Do tej pory trzymaliśmy się w dwa jachty razem, ale tej nocy załoga Summer Jazz tak się wkręciła w 8-beaufortowe pływanie, że postanowiła pociągnąć trasę „do oporu”. W efekcie Nasza załoga cumowała w Verudzie w marinie około 1:00. Załoga Grześka dociągnęła zaś aż poniżej Malij Losinij, na bojkę w Iloviku. Piękny dystans. Nie wiem, jak chłopaki na Summer Jazz, ale my po zacumowaniu poszliśmy spać.
sobota, 28 października – docieramy do Ilovik
Veruda to dosyć duża marina. Uważam, że bardzo sympatyczna i atrakcyjna w każdym sezonie. Na miejscu jest całkiem dobra restauracja, basen, sklep spożywczy. Jest firmowy sklep Musto, który zawsze skusi nas jakimiś promocjami. Jest stacja paliw, napełnianie butli gazem, serwis silnikowy, elektryczny, sklep żeglarski…
Reasumując, jest wszystko, czego potrzebujesz. Atutem jest również bliskość Puli, dokąd dostać się można miejskimi autobusami albo Uberem za parę euro. No ale ponieważ Pulę zaliczyliśmy w drodze na północ, tym razem bez żadnych lądowych atrakcji turystycznych po śniadaniu ruszyliśmy w dalszy ciąg podróży w stronę Biogradu.
Nie musieliśmy się śpieszyć. Uznaliśmy, że pójdziemy śladem Summer Jazz i rzeczywiście, po dosyć spokojnym, o mało co leniwym dniu, w przeważającej części na żaglach, zacumowaliśmy na bojce między Ilovikiem a Świetym Piotrem. Było dosyć późno, miasteczko wieczorowo-nocną porą z perspektywy bojki wyglądało na wymarłe, oddaliśmy się więc uciechom życia jachtowego – cokolwiek to znaczy. Delfiny szpiegowskie doniosły, że Summer Jazz po bajdewindowym halsowaniu dotarł na wieczór do mariny w Veli Iż.
niedziela, 29 października – z wizytą na Molacie
Rano liczyliśmy na jakieś drobne zakupy. Rzeczywiście udało się odwiedzić lokalny sklepik, łącznie z tym, że mogliśmy kupić świeżo upieczone na miejscu pieczywo. W oczekiwaniu na ciepły chrupiący chlebowy rezultat pracy sympatycznego pana, przeszliśmy wzdłuż i wszerz całe miasteczko. Urocze malutkie miasteczko Ilovik. No i nareszcie sprawdziliśmy, że ponton nie przecieka, a zaburtowy silnik pali jak marzenie.
Po śniadaniu cuma oddana i lecimy „w dół”, tym razem nie do starej Maui, a raczej gdzieś w stronę Długiego Otoku, czy może na wyspę Molat. Czas dotarcia, nasze humory, a i być może moja sugestia, sprawiły, że wczesnym wieczorem cumowaliśmy na mooringach przy kei miejskiej marinie Molat. Marina oferuje prąd, wodę płatną ekstra i węzeł sanitarny z kilkoma prysznicami. „Obiecałem” – i na szczęście, mimo że to już koniec października, nie pomyliłem się – że czynna będzie mini pizzeria, której właściciel jest najwyraźniej fanem Pink Floyd, zatem na kei snuła się cały wieczór muzyka klasyków brytyjskiego rocka progresywnego.
Kiedy siedzieliśmy w kafejce w oczekiwaniu na pizzę, doszło do przesympatycznego spotkania! Pani kelnerka – która nota bene na wyspie jest również pielęgniarką – powiedziała, że „o, właśnie tu obok” gawędzi z koleżankami nasza rodaczka, pani Henia, która piastuje w miejscowości Molat urząd Sołtysa. Wspaniale, że Pani Henia dała się zaprosić do stolika. Mieliśmy okazję wysłuchać ciekawych, barwnych historii, tak z życia pani Heni i jej chorwackiego męża, jak i tych dotyczących wyspy, tamtejszej kultury, zwyczajów, realiów wyspiarskiego życia codziennego. Na pewno pozostał niedosyt i liczę, że jeszcze nie jeden raz będzie okazja odwiedzić Molat, by poznać kolejne opowieści, anegdotki. Prawdziwie udane zakończenie dnia! Adriatyckie plotki głosiły, że Grzesiek i jego drużyna wciąż delektowali się ostrymi bajdewindami. Kres niedzielnej podróży wypadł na Murterze, w marinie Hramina.
poniedziałek, 30 października – powrót do Biogradu
No niestety, wszystko co dobre… Ostatni dzień żeglugi, nieuchronnie nadchodzący koniec rejsu. Prognoza nie pozostawiała złudzeń. Kiedyś „musiało” to nastąpić. Musieliśmy się wspinać pod wiatr pod falę. Żeby zażyć żeglarskiej frajdy, pohalsowaliśmy co nieco w kanale Pasmańskim, jednak presja czasu wymusiła, by ostatnie mile pokonać na silniku. Za to Summer Jazz, za którym już trochę się stęskniliśmy, miał idealną baksztagową jazdę z Murteru do Biogradu.
Troszkę męcząco, troszkę monotonnie, dość powiedzieć, że po 17:00 podchodziliśmy longside do stacji paliw w Biogradzie. Wiało fest, cały czas równo 24, 25 węzłów, więc skupiliśmy się mocno, by dać większą ilość odbijaczy na właściwą burtę, by cumy na rufie i na dziobie były właściwie przygotowane do oddania, by sternik omówił dojście a potem odejście od nabrzeża stacji. Po zatankowaniu pozostało ostatnie zadanie do wykonania – finalne cumowanie. Co prawda przy stacji wiało ponad dwadzieścia węzłów, ale liczyliśmy, że w marinie południowy wiatr będzie osłabiony przez zabudowania miasta oraz przez gęstwinę łódek i masztów. Rzeczywiście było nieco spokojniej 16-18 węzłów. Grzesiek i jego ekipa, jak zawsze zachowali się super. Chociaż ich jacht stacjonował w marinie obok, przyszli odebrać nasze cumy i powitać nieomal chlebem i solą.
Na koniec dnia, na koniec rejsu, zamówiliśmy specjalności chorwackiej kuchni mięsa i ośmiornice spod peki! Kunszt wykonania, poezja smaków. Było hucznie, było wesoło, były wrażenia, były wspomnienia „fal jak domy” i wiatrów niezbadanych. Prawdziwie wybrzmiał dobrze zaakcentowany happy end.
wtorek, 31 października – wyokrętowanie
We wtorkowy poranek trudno mówić o atrakcjach. Według czarterowych zasad jachty należy opuścić do godziny 8:00-9:00. Jest tyle czasu, by zjeść szybkie śniadanie, powymieniać się kontaktami, i by jeszcze jakiś czas w mediach społecznościowych analizować co ciekawsze, co pikantniejsze rejsowe wspomnienia. Ostatnie uściski dłoni i rozjeżdżamy się we wszystkie strony świata. Oby była jeszcze okazja spotkać się pod żaglami.
A tych, których skusiłem swoim opisem do odbycia podobnego rejsu zapraszam jesienią 2024 na pokład Jam Session. Pożeglujemy razem z Biogradu do Wenecji i z powrotem – zobacz szczegóły. Druga załoga będzie nam towarzyszyć na jachcie Bavaria cruiser 46 Summer Jazz.
relacja z rejsu Biograd-Wenecja-Biograd, Delphia 47 s/y Jam Session, 21-31 października 2023 r.
Autor: Tomasz Sosin
Od kilkunastu lat żegluje po Adriatyku. W Chorwacji spędza większą część roku – organizując i prowadząc rejsy. Autor książki „Polonus Antarktyda Polarne wwodowstąpienie” – opis bezprecedensowej akcji ściągnięcia z Antarktydy jachtu żaglowego Polonus.
Posty w kategorii
Chorwacja mniej oczywista. Kwietniowy rejs z Koper w Słowenii do Pirovac w Chorwacji
Nasz rejs odbył się w dniach 8-14 kwietnia 2024 r. na trasie Koper –... więcej »
zobacz więcejChorwacja czarter jachtu środa – środa
Ciekawa alternatywa dla czarterów w soboty. Zaokrętowanie i wyokrętowanie w środę. Możliwość czarterów 10-dniowych.
zobacz więcejGdzie znajdziemy bunkry w Chorwacji
Bunkry wykorzystywane przez łodzie podwodne i torpedowe to nie lada atrakcja podczas żeglowania w... więcej »
zobacz więcej